Mój drugi poród - po ludzku.


Na profilu facebookowym wspominałam Wam już o niespodziewanym, acz planowanym cięciu, dzięki któremu pojawiła się na świecie moja córeczka. Polcia śpi obecnie na moim sercu w chuście, a ja postanowiłam przerwać tygodnie milczenia jakie tu zapanowały i trochę opowiedzieć o moim pobycie w szpitalu.

Niedawno ukazał się najnowszy raport Fundacji Rodzić po ludzku dotyczący opieki nad kobietą podczas i po porodzie, więc właśnie w odniesieniu do niego chciałabym wszystko opisać. Możecie go w całości przeczytać tutaj [KLIK]
Obecne standardy okołoporodowe mają dążyć do zminimalizowania medykalizacji porodu, a postawieniu na fizjologię całego zjawiska. W moim przypadku mogłoby to być nieco zabójcze, no ale tylko o swojej perspektywie mogę Wam tu napisać, czekał mnie wszak poród wybitnie medyczny.

Przyjęcie na IP było zaplanowane dzień przed cięciem na daną godzinę. Dokumentacja, KTG, USG, trochę poczekałam na korytarzu między poszczególnymi elementami, ale zdaję sobie sprawę jak to jest w szpitalach i niektóre procedury po prostu trwają. Zwłaszcza, że nie rodziłam (tak naprawdę rodziłam, ale nie czułam skurczy), więc mogłam sobie spokojnie poczekać. Wg pierwotnego planu miałam spędzić noc przed porannym planowanym cięciem na oddziale patologii ciąży. Założono mi podczas przyjęcia na oddział wenflon (mnie to nie przeszkadzało, jednak niektórym mamom zależy na odejściu od tej procedury podczas porodu fizjologicznego) i skierowano na salę, na kolejne KTG, które zadecydowało o natychmiastowym skierowaniu na trakt porodowy (skurcze co 3 minuty).

Wszystkie pielęgniarki sprawiały wrażenie dobrych cioci - były pełne empatii. Lekarze byli konkretni i po prostu robili swoje. Położne na trakcie porodowym również były sympatyczne. Położono mnie na sali porodowej pod kolejnym KTG oraz dostałam kroplówkę z oksytocyną. Partner mógł ze mną być cały czas. Sama sala porodowa składała się głównie z łóżka, nie wiem jak pozostałe - na jednej z nich rodziła moja przyszła koleżanka z sali. Warto zaznaczyć, że sale oddzielone były murowanymi ścianami, jednak nie pod sam sufit, więc było słychać każde słowo. Może to być zarzut dla braku intymności, jednak nie było możliwości, aby zobaczyć inną rodzącą, a położne dzięki temu lepiej słyszały każde wezwanie.

Musiałam trochę poczekać na moją operację, bo koleżanka wspomniana wyżej miała pilniejszą sytuację wymagającą natychmiastowej interwencji. Po jej zabiegu i podczas przygotowywania sali operacyjnej przyszedł do mnie anestezjolog na krótki wywiad, po czym zaproszono mnie na cięcie. Partner w między czasie uszykował ubranka dla córeczki i oczekiwał pod salą.
Zespół na sali operacyjnej był również przemiły. Dostałam znieczulenie zewnątrzoponowe, które na szczęście zadziałało natychmiast, miałam założony cewnik już po znieczuleniu, więc nijak nie był to dla mnie bolesny proces. Uświadomiłam sobie, że to się DZIEJE. TERAZ. Moje serce podobno lekko zaczęło szaleć ze stresu, jednak miły głos pani siedzącej mi nad głową działał bardzo uspokajająco. Mówiła mi dokładnie: "Zaczęło się. Teraz poczuje Pani lekkie szarpnięcie. A teraz będzie nieprzyjemne uczucie, jednak nie zaboli Panią. Jeszcze chwila. O, patrzymy na prawo, jest już maluszek! I tatuś w okienku!" - gładziła mnie po głowie i naprawdę będę to pamiętała do końca życia, bo takie podejście to coś, czego potrzebowałam.

Świeżo upieczony tata usłyszał pierwszy płacz pod drzwiami sali i został poproszony do pomieszczenia z okienkiem na salę porodową, gdzie mógł obserwować wycieranie maluszka, ważenie, mierzenie, ubieranie, jednocześnie nie widząc kontynuacji mojej operacji. Przyznam, że nie pamiętam, kiedy dostałam Polę na całuski do twarzy. Czy zaraz po owinięciu jej i wytarciu, czy po ubraniu. Pamiętam tylko, że tak pięknie pachniała i była taka cieplutka... Nie miałabym sił jej kangurować. Wyczerpała mnie operacja, choć w zasadzie nic mnie nie bolało. Ubranego maluszka oddano pod opiekę taty do momentu, aż nie zakończono operacji. Na sali pooperacyjnej (choć była to już noc) mógł ze mną posiedzieć tata, który to przywiózł mi maluszka i nacieszyć się ze mną tymi pierwszymi chwilami. Nikt nas nie poganiał, sama poprosiłam, żeby już wracał do domu. Nocą dzieciątkiem zaopiekowały się położne z dyżurki, abym mogła odpocząć i na spokojnie przyjąć kroplówki i dawkować sobie morfinę.

Położne na oddziale położniczym miały kiepskie opinie w internecie. Wg mnie natomiast były naprawdę przemiłe, gotowe do pomocy zawsze, choć miały wiele pacjentek. Była to najmilsza odmiana w porównaniu z pierwszym porodem. Nie obawiałam się "na kogo dzisiaj trafię". Absolutnie każdej ufałam i wiedziałam, że nie zostaję zjechana za zadzwonienie dzwonkiem, gdy wyrwałam niechcący wenflon, lub gdy zwracałam jeszcze przed pionizacją (to dopiero bolało... ;/). Pionizacja następuje teraz po 12 godzinach od cięcia, kiedyś było to 24h. Nie było to "proszę powoli wstać" jak dawniej, tylko położna sama pomagała nam się podnieść, dopingowała, podprowadzała i pomagała się umyć. Nie byłam gotowa, oczywiście, że nie, ale wiedziałam, że im wcześniej zacznę, tym lepiej dla mnie. Wiecie co było najgorsze w procesie pionizowania i rekonwalescencji? Za wysokie łóżka. Mając 1,54m wzrostu nie byłam w stanie wejść na łóżko, nawet korzystając z podnóżka znajdującego się pod każdym z łóżek. Ale nawet o tak prostym rozwiązaniu 9 lat temu mogłam tylko pomarzyć.

Nie jest jakąś wielką tajemnicą, że nie karmię małej piersią. Z wyboru. Lata temu "wsparcie" laktacyjne na oddziale wyglądało: karmić. Jedno słowo, zero tłumaczenia, zero pokazywania jak przystawić, co robić. Karmić i koniec, bo masz urodzić dziecko z tą umiejętnością. A jak nie umiesz, to jesteś nie-matką. Kogo obchodzi, że po cięciu machina rusza później? Laktator? A po co? Dziecko nie umiejące ssać - wina mamy. Za krótkie wędzidełko? Wina mamy (nikt tego nie sprawdzał). Obecnie? Obecnie na oddziale była osobna pani  doradczyni laktacyjna. Oaza spokoju, empatia, cierpliwość, gotowa do porad oraz do podtrzymywania maluszka nawet by nauczyć i uspokoić mamę. Bardzo mi się podobało takie podejście. Zero krzyku, szarpania za piersi, a ogromny szacunek. Koleżanki z sali karmiły i wg mnie dostawały mega wsparcie. Położne nie wciskały MM, to dziewczyny decydowały, czy chcą dokarmić. Ja z kolei nie byłam dyskryminowana z powodu decyzji - zostałam zapytana, czy to z powodów osobistych czy medycznych, bo jak te drugie, to chętnie pomogą. Było naprawdę miło być uszanowaną.

Obchód lekarski może był najmniej przyjemnym momentem dnia - ale tylko dlatego, że bardzo bolało, no a zbadać trzeba. Na szczęście trwało to szybko no i nikt nie zwrócił mi uwagi, jak darłam się z bólu podczas uciskania brzucha. Podczas obchodów była też młoda kobieta - nie wiem, czy rezydentka, stażystka, czy położna, ale zawsze się tak ciepło do nas uśmiechała, potem na wyjście robiła nam "pa pa" ręką - miły akcent po chwili bólu :) Zastanawia mnie tylko, dlaczego do pokoju wbija wówczas około 8 osób, a faktycznie badają, wydają zalecenia może dwie...
Obchód pediatryczny to w ogóle przemiłe doświadczenie. Pani doktor zwracała się przemiło "proszę Mamusi, Mamusia posłucha...", dokładnie tłumaczyła, uspokajała, radziła i wyrażała zgodę na obecność rodziny podczas badania maluszka. Co do badań noworodka - większość odbywało się w mojej sali. Pobranie krwi z piętki, badanie słuchu zrobiono bez mojej obecności, ale wcale mi to nie przeszkadza. Zapytano mnie tuż po cięciu, czy wyrażam zgodę na szczepienie - nikt nie zrobił tego w tajemnicy, nie zmuszał mnie. Ja wyrażałam zgodę, podobnie jak koleżanki z sali, więc nie znam reakcji na odmowę.

Odwiedzających, zwłaszcza tatusiów nikt nie przeganiał. Mogli być już po obchodzie lekarskim aż do popołudnia. Nie widziałam ani jednego odwiedzającego dziecka, ale to dobrze, oddział położniczy nie jest miejscem dla dzieci. Ku mojej radości, po oddziale nie chodził ksiądz. Był do dyspozycji pod telefonem i w kaplicy dla chętnych mam, jednak na szczęście nie chodził od sali do sali. Prawdą jest, że personel do sal nie puka. Jednak jakoś mi to nie przeszkadzało. Prosiłyśmy z dziewczynami tylko swoich facetów, żeby przed wejściem zapukali.

Reasumując - opieka poporodowa jaką dostałam po drugim cięciu cesarskim była o niebo lepsza w moim odczuciu od pierwszego razu. Czułam się szanowana, słuchana, personel rozumiał wyjątkowość i specyfikę sytuacji. Ja koszmarnie źle znoszę szpitale z powodu rozłąki z domem, jednak tutaj było mi łatwiej. Było mi bezpiecznie i byłam spokojna. Nie doświadczyłam żadnego rodzaju dyskryminacji, ba, jeden z lekarzy sympatycznie odniósł się do mojego wytatuowanego anioła na plecach. Nie doświadczyłam przemocy słownej ani fizycznej, a jak przeczytacie w raportach, to się zdarza. Jedyny minus oddziału? Brak krzesełek pod prysznicem. Ale za to ludzie przemili i pracujący z powołaniem. Cieszę się, że wybrałam ten szpital a i zaznaczyć muszę, że była to opcja bezpłatna - nie wykupywałam ani prywatnej położnej, ani jednoosobowej sali, a za sam pobyt również nie płaciłam.
Tym szpitalem jest MSWiA w Warszawie. Może inne pacjentki miały inne odczucia, moje są subiektywne - ja jednak nie jestem rzucającą się w oczy i roszczeniową pacjentką, szanuję pracę tych ludzi. Myślę, że warto mówić o pozytywach związanych z porodem, nie tylko o traumach z przeszłości, bo dzięki fundacji i świadomości pacjentek coś się jak widać zmienia na lepsze. Jednak jeszcze dużo przed nami. Przeczytajcie wyżej podlinkowany raport i puśćcie go w świat - trzeba zrobić wszystko, żeby odsetek negatywnych doświadczeń spadł do zera.

Komentarze

Popularne posty